W ten weekend amerykańscy widzowie poznają twórcę, o którym najprawdopodobniej nigdy nie słyszeli – południowokoreańskiego reżysera Kim Jee-woona. Kim Jee-woon, utalentowany twórca, którego artystyczna głębia dorównuje jedynie technicznej biegłości, zadebiutuje na Zachodzie filmem „The Last Stand”, oldschoolowym thrillerem akcji z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej (przeczytaj naszą recenzję tutaj). Jednak dla fanów kina azjatyckiego jest on reżyserem, na którego wielu ma oko już od dłuższego czasu.
Jeśli coś wyróżniało karierę Kim Jee-Woona, to była to jego zdolność do zmiany biegów. Wystarczy spojrzeć na jego trzy ostatnie filmy: gonzo western „The Good, The Bad, The Weird”; porywający film o seryjnym mordercy „I Saw The Devil” oraz krótkometrażowy film sci-fi „Doomsday Book”. Jednak dla wielu to właśnie „A Bittersweet Life” zwrócił uwagę na reżysera, a ten pokręcony kryminał umieścił go na międzynarodowej mapie. Film doczekał się nawet amerykańskiego remake’u. Allen Hughes podpisał kontrakt na jego reżyserię jesienią ubiegłego roku. Nie jest więc niespodzianką, że Hollywood zwróciło się także do samego Kim Jee-woona, więc w związku z jego pierwszym amerykańskim debiutem pomyśleliśmy, że przejrzymy filmografię reżysera i podpowiemy wam, od czego zacząć, jeśli nie znacie jego twórczości. Choć nie jest on tak znany jak jego południowokoreańscy rówieśnicy Park Chan-wook czy Bong Joon-ho, w naszej ocenie jest równie ważny i zabawny. Czytaj dalej poniżej….
„The Quiet Family” (1998)
Kim zadebiutował filmem „The Quiet Family”, pewną, lekką w tonie opowieścią o rodzinie, która prowadzi podupadający pensjonat na wsi i której sporadyczni goście mają tendencję do kończenia jako martwi (lub zamordowani… lub otruci…). „The Quiet Family” jest w dużej mierze produktem swoich czasów, z genialnie anachronicznymi selekcjami muzycznymi przywodzącymi na myśl amerykańskie kino kryminalne ery Tarantino (są tu dwie piosenki Stray Cats, a pełna napięcia sekwencja usuwania zwłok jest udźwiękowiona do serowego hitu lat 80-tych „So Alive” zespołu Love & Rockets), Ale wszystkie fundamenty długiej, błyskotliwej kariery Kima są już na miejscu, włączając w to jego komiksowo-panelowe kompozycje, wędrujące ujęcia Steadicam i, oczywiście, obsadzenie gwiazdy Song Kang-ho w głównej roli. O sile filmu świadczy fakt, że został on szybko (i, co należy podkreślić, luźno) przerobiony przez japońskiego kolegę Kima, Takashiego Miike, jako „Szczęście Katakurisów”, co zmieniło jego fabułę z pokręconego sitcomu w coś bardziej kalejdoskopowo dziwacznego i amoralnego. „Cicha rodzina” była przedsmakiem tego, co miało nadejść ze strony reżysera i pozostaje jednym z jego najprzyjemniejszych filmów, wartkim, często zabawnym, który łączy i syntetyzuje elementy „Psychozy”, „Teksańskiej masakry piłą łańcuchową”, komedii Blake’a Edwardsa i wielu sitcomów z lat 60-tych w coś zupełnie wyjątkowego i niezapomnianego.
„Memories” z „Three” (2002)
„Three” był horrorem/thrillerem z Azji, którego początkowy skład reżyserski został przebity przez talent zebrany do jego sequela, bardziej okrutnego „Three… Extremes”. Ale ponieważ „Three… Extremes” ukazał się w Ameryce jako pierwszy (zawierając również segment autorstwa reżysera „Oldboya” Park Chan-wooka), oryginalna „Trójka” została ostatecznie wydana tutaj jako „Three Extremes II”. Bez względu jednak na to, jak się go ogląda, trudno nie zachwycić się segmentem „Memories” Kim Jee-woona. Krótkometrażówka przedstawia równoległe historie mężczyzny (Jeong Bo-seok), którego żona (Kim Hye-soo) niedawno zaginęła (on zaczyna się gubić), oraz samej żony, która budzi się na dziwnej, niesamowicie opuszczonej drodze. W miarę jak bohaterowie powoli odzyskują pamięć o tym, co się wydarzyło, dochodzi do prawdziwie szokującej, głęboko emocjonalnej kulminacji, która sprawia wrażenie najsmutniejszego zakończenia odcinka „Twilight Zone”. Jeszcze większe wrażenie robi fakt, że reżyserka wplotła w ten szokujący horror przekonujący, relatywny portret funkcjonowania pamięci (zwłaszcza po zakończeniu związku). Mały triumf, z pewnością.
„A Tale of Two Sisters” (2003)
Jeden z największych południowokoreańskich hitów kasowych wszech czasów, „A Tale of Two Sisters” to horror inspirowany czternastowieczną koreańską baśnią ludową („Rose Flower and Red Lotus”), która, jako że jest kawałkiem koreańskiego kina, jest naprawdę brutalna, pokręcona i dziwna. Dwie młode dziewczyny zamieszkują z ojcem i jego nową żoną w domu na wsi (który pod pewnymi względami wygląda jak odjechana rezydencja z kultowego japońskiego „Domu”) i niemal natychmiast zostają odwiedzone przez upiorną kobietę. Ich ojciec, oczywiście, jest odporny na jakiekolwiek rozmowy o swojej nowej żonie lub przybyszu z innego świata, który wydaje się szkodzić dziewczynkom (i straszyć ich gości przy kolacji). Choć film jest tak stylowy, jak wszystko, co Kim kiedykolwiek zrobił (montażowo zyskał jeszcze więcej brawury), nie do końca się udaje, głównie dlatego, że trzeci akt, w którym mieszają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a także fantazja i rzeczywistość, staje się niewiarygodnie trudny do rozplątania. Nie byłoby to może aż takim problemem – film oparty jest na baśni i pewna doza logiki snu powinna być nie tylko zaakceptowana, ale wręcz przyjęta – gdyby nie emocjonalne podteksty, które również przewijają się przez ten niezwykle ruchliwy trzeci akt (do tego momentu tempo filmu można ostrożnie określić jako „lodowate”). „Opowieść o dwóch siostrach” może być opisana jako pierwszy hit Kim, który obejmował krótki, ale dobrze oceniony występ w Stanach Zjednoczonych, wraz z niepotrzebnym i całkowicie rozwodnionym remakiem westernu autorstwa DreamWorks, zatytułowanym „The Uninvited”.
Popularny na IndieWire
„A Bittersweet Life” (2005)
Po astronomicznym sukcesie „A Tale of Two Sisters”, Kimowi prawdopodobnie łatwo byłoby nakręcić serię horrorów, ale zamiast tego skierował swoje ambicje w stronę kina kryminalnego i stworzył zdumiewający, kopiący tyłek „A Bittersweet Life”. Pierwszy z serii filmów, w których Kim współpracował z oburzająco przystojnym Lee Byung-hunem, który gra tu egzekutora mafii, któremu zlecono śledzenie (i prawdopodobnie zabicie) młodej dziewczyny swojego bezwzględnego szefa. Kiedy odmawia wykonania zadania, zaczyna na niego polować nie tylko jego były szef, ale i konkurencyjny gang. Nieustannie stylowy (wręcz hipnotycznie) i trzymający w napięciu (czego przykładem jest scena, w której Jee-Woon ściera się z handlarzem bronią, by sprawdzić, kto najszybciej złoży broń), „A Bittersweet Life” to kryminalne opus magnum Jee-Woona, pełne krwi, kul i złamanych serc. To, co zaskakuje w „A Bittersweet Life”, to sposób, w jaki się zmienia – z części „Pulp Fiction” z Johnem Travoltą i Umą Thurman przechodzi w błyskawicznym tempie do ostatniego aktu „The Departed” i nie zwalnia tempa, by złapać oddech (a propos, sekwencja, w której zakopują naszego „bohatera” żywcem, sprawi, że będziecie musieli zaczerpnąć powietrza). Niemal cudowny triumf, który dla czystej wartości rozrywkowej i pop-artowego skwierczenia jest niemal nieporównywalny. A po obejrzeniu takiego rzemiosła, oglądanie nowego filmu akcji Kim Jee-woon „The Last Stand” wprawia w zakłopotanie, jak bardzo jest on anonimowy. W międzyczasie dobre imię „A Bittersweet Life” zostanie wkrótce nadszarpnięte w nowy sposób – reżyser „Broken City” Allen Hughes przymierza się do remake’u. Ktoś powinien zniszczyć ten pomysł zanim dojdzie on do skutku.
„The Good, The Bad, The Weird” (2008)
Pewnie, pan Tarantino zbiera wszelkie możliwe pochwały za swoją żywą reinwencję westernu z „Django Unchained”, ale kilka lat temu Kim zrobił western równie wybuchowo eksperymentalny. „The Good, The Bad, The Weird”, jak sugeruje tytuł, mocno nawiązuje do filmów Sergio Leone, stawiając trzech kowbojów – The Good (Jung Woo-sung), The Bad (Lee Byung-hun z najbardziej anachroniczną fryzurą w jakimkolwiek westernie) i The Weird (Song Kang-ho) w wyścigu do odnalezienia i odkrycia ukrytego skarbu na pustyniach Mandżurii. (Ten łup przyciąga również uwagę japońskiego i rosyjskiego rządu, co zwiększa poziom niebezpieczeństwa i intrygi). Z dość prostej przesłanki (to dosłownie szalony bieg po mapę skarbów), Jee-Woon stosuje upiększenia i hafty, inscenizując sekwencje akcji, które są bezlitośnie i całkowicie realne, począwszy od otwierającej sekwencji napadu na pociąg, a skończywszy na kilku zapierających dech w piersiach strzelaninach, w których pojawia się więcej huśtawek niż w trzech ostatnich filmach o „Spider-Manie” razem wziętych. Punktem kulminacyjnym filmu jest ostateczne ujawnienie, czym jest skarb (co ma sens, jeśli tylko przestaniesz o tym myśleć), jeden z najlepszych zwrotów akcji w ostatnim czasie. „The Good, The Bad, The Weird” to film, który jest tak szalenie przerysowany, tak szalenie Kim Jee-woon-owski, że remake byłby prawie niemożliwy.
„I Saw the Devil” (2010)
Porównywalny do „A Bittersweet Life” pod względem tonu i artystycznego wykonania (choć jest to raczej film o seryjnym mordercy niż gatunek gangsterski), „I Saw the Devil” pod względem zakresu, skali i czystego piękna jest absolutnym, pełnym krwi arcydziełem. Opowieść o Kyung-chulu (Choi Min-sik), kierowcy szkolnego autobusu, który w wolnym czasie lubi rąbać kobiety, oraz o tajnym agencie (Lee Byung-hun), którego spotyka, gdy ten morduje ciężarną żonę agenta, rozgrywa się jak bezlitosna gra w kotka i myszkę, w której agent zgarnia zabójcę, pieprzy się z nim, a potem puszcza go wolno. Oczywiście, za każdym razem, gdy bandzior zostaje wypuszczony na wolność, zabija masę ludzi (a jednym z najlepszych żartów filmu jest to, że co trzecia postać wydaje się być aktywnym seryjnym mordercą), co również nie czyni agenta całkowicie „dobrą” postacią. Kiedy kilka lat temu dostaliśmy zaproszenie na seans „I Saw the Devil”, było tam ostrzeżenie o jawnej przemocy w filmie, której nigdy wcześniej (ani później) nie widzieliśmy. I owszem, „I Saw the Devil” jest oblany lepką, czerwoną substancją, ale nigdy nie odbiera to emocjonalnej podróży, w którą udajemy się wraz z pogrążonym w konflikcie agentem, a scenografie, w tym jedna, w której nasz zły facet zadaje się z kanibalem, są naprawdę wirtuozerskie. To jest Kim unleashed – zdecydowanie nie dla osób o słabym sercu, ale całkowicie satysfakcjonujący dla tych, którzy są gotowi wyruszyć w czarną jak sadza podróż.
„Heavenly Creature” z „Doomsday Book” (2012)
Z jakiegoś powodu „Doomsday Book”, niesamowita południowokoreańska antologia science-fiction, która w ciągu ostatniego roku pojawiła się na krajowych festiwalach filmowych (ostatnio pokazano ją, przy odpowiednio wrzaskliwej reakcji publiczności, na festiwalu Fantastic Fest w Austin), nigdy nie zyskała większego zainteresowania poza granicami kraju, mimo że była całkiem niesamowita. Dwa z segmentów zostały wyreżyserowane przez Yim Pil-sunga, który wcześniej nakręcił dość dziwaczną bajkę „Hansel & Gretel”, i podczas gdy odcinki Yima („Brave New World” i „Happy Birthday”) są całkiem zabawne i ładnie nakręcone, odcinkiem, który naprawdę pozostawia wrażenie, jest „Heavenly Creature” Kim Jee-woona. Opowieść o robocie serwisowym, stacjonującym w klasztorze dla mnichów buddyjskich, który wierzy, że osiągnął duchową transcendencję, ku przerażeniu firmy produkującej roboty (i bardzo zdezorientowanego serwisanta), jest dowcipna i zabawna, prowokująca do myślenia i całkowicie wciągająca. Co sprawia, że jest to jeszcze bardziej imponujące, to fakt, że poza robotem (który wygląda niewygodnie podobnie do już pochodnych droidów z „I, Robot”), jest to pięknie oddane, ale w większości wolne od science fiction, z punktem kulminacyjnym, który składa się z długiej, wolnej od broni laserowej debaty duchowej na temat natury ludzkości i uduchowienia; to było być może nasze trzydzieści ulubionych minut w całym kinie w zeszłym roku.
„The Last Stand” (2013)
Kim Jee-woon, wraz z Chan Wook-parkiem (którego „Stoker” wchodzi na ekrany wiosną tego roku), debiutuje w 2013 roku w języku angielskim filmem „The Last Stand”, swoistym splatter-westernem, który stawia twardego szeryfa z małego miasteczka (granego przez Arnolda Schwarzeneggera w jego pierwszej głównej roli od czasu „Terminatora 3: Rise of the Machines” z 2003 roku) przeciwko bezwzględnemu królowi narkotyków (Eduardo Noreiga). Uproszczony i niezwykle zabawny, czasami trudno jest wyłowić elementy Kim pośród typowego klangoru kina akcji (Johnny Knoxville w zasadzie gra The Weird i pojawiają się przebłyski wybuchowej przemocy), chociaż są momenty, które sprawiają wrażenie, że reżyser dokonuje ostrej krytyki amerykańskiej kultury broni (coś, na co wszyscy jesteśmy wyczuleni, szczególnie teraz). Jest też kulminacyjny pościg samochodowy przez pola kukurydzy, który graniczy z halucynogennym, co jest całkowicie zgodne z poprzednimi filmami reżysera. To, co nas naprawdę wkurza, to fakt, że Kim Jee-woon sprawiał wrażenie twórcy, którego estetyka i tematyka były tak mocno zakorzenione, że prawie niemożliwe byłoby ich podważenie, nawet w krzykliwej amerykańskiej produkcji. Najwyraźniej się myliliśmy. Nie ma nic „złego” w „The Last Stand”, ale żałujemy, że nie było w nim o wiele więcej Kim Jee-woon-y. (Nie bez powodu wraca on do Korei na swój następny film)
Czego nie uwzględniliśmy: Kim Jee-woon zrobił parę filmów w 2000 roku. Pierwszym z nich był „The Foul King”, komedia, w której wystąpił stały współpracownik Kima, Song Kang-ho, jako bezrobotny urzędnik bankowy, który zaczyna uprawiać profesjonalne zapasy, zakładając meksykańską maskę zapaśniczą i nazywając siebie „The Foul King”. Drugim był 45-minutowy film krótkometrażowy „Coming Out”, rodzaj eksperymentalnego filmu found-footage, który twierdzi, że jest spowiedzią młodej dziewczyny, która jest również wampirem. Niestety, nie udało nam się dostać ich w swoje ręce na czas. Jednak ci, którzy mają wolne od regionu odtwarzacze DVD mogą obejrzeć „Coming Out” na brytyjskim wydaniu specjalnym „The Quiet Family”.